czwartek, 23 czerwca 2011

Krótko o Kuczoku; bo bardzo chciałam jeszcze dziś.

Doskonale pamiętam, kiedy pierwszy raz zetknęłam się z prozą Kuczoka. Było to w okolicach drugiej klasy gimnazjum – albo pierwszej; nie pamiętam. Brałam udział w olimpiadzie języka polskiego, a „Gnój” był jedną z obowiązkowych lektur do niej. Od razu pokochałam ten niesamowity sposób pisania, poetykę tworzenia tekstu. Tekst, tematykę, tak różną od tego, co znałam wcześniej; trochu tylko Pilchem trąciło. Pamiętam też, że część osób przygotowujących się do konkursu musiała się spotkać z polonistką, żeby z nią omówić ten utwór, bo nic nie rozumiały absolutnie. Do tej pory nie rozumiem. Mój egzemplarz tej książki należy do tych tysiąc razy czytanych i pożyczanych.

A przedtem jeszcze cudowne „Opowieści samowite” (poezja), „Larmo”, „Opowieści słychane”,, „Szkieleciarki” i „Gnój”, który tak rozsławił pisarza – za tę powieść autor został nagrodzony Paszportem Polityki 2003, Nagrodą NIKE 2004 oraz Nagrodą NIKE czytelników 2004 – można to nazwać przełomem. Na szczęście Kuczok nie osiadł na laurach. Potem przyszedł „Widmokrąg”, „Opowieści przebrane”, „To piekielne kino”, „Senność”, „Moje projekcje”, „Spiski. Przygody tatrzańskie”.

Pozwolę sobie wkleić krótki fragment „Widmokrągu”. Może akurat kogoś zachęci do kupienia w księgarni czy antykwariacie; albo pożyczenia ode mnie którejś z jego książek. ;)


Jak mogłem nie wiedzieć, przeoczyć, ja – który nas chciałem zaszyć w siebie nie do odprucia, który nas chciałem złączyć jak bąbelki pod lodem, jak morze z zatoką po sztormie; przecież wszelkie znaki biedy miały być runami mojego podbrzusza – jak mogłem dopuścić by się objawił fakt dzielący nas tak bezwzględnie? Oczęta jej się zaszkliły i zanim przeciekły, zdążyłem w nich zobaczyć trawę, szczaw, ździebełko, którym się bawiła smutno, milcząco, siedząc z brodą wspartą na kolanie, na polanie pod Lejową, gdzieśmy po krowy przyszli się zasiedzieć po stronie cienia. Wstała i poszła postronki odwiązywać, ze wstydem, popłakując, kłując mnie w serce żałośnie.

Zacząłem ją błagać o litość, prosiłem o dłoń, a podała mi sznur krowi, i nic nie mówiąc, szliśmy krok w krok, swoje krowy wiodąc, krowy miały swoje gzy, ona swoje wszy, ja swoje łzy przełykane. A kiedy doszliśmy do chałupy, kiedyśmy krowy zamknęli, ona, nawet nie patrząc na mnie, rzekła pod nosem „to idem”, a ja ją wtedy za kieckę i dalejże prosić, żeby nie obrażała się, nie odchodziła, lecz by oddała mi kilka swoich weszek, aby się mogły na mnie rozmnożyć. Czułem, że tylko w ten sposób stanę się wreszcie równie biedny, stanę się jej zawszonym pastuszkiem, czułem, że nie będę już musiał nawet udawać seplenienia góralskiego, nasze wszy porozumieją się ponad podziałami, nic nas nie może zjednoczyć lepiej, nic nas nie może lepiej pojednać.

Poprosiłem choć o garsteczkę, choć o parkę, już by się z niej wykluło, co trzeba.

Na tę prośbę schyliła ku mnie głowę i dała sobie rozpleść warkocze. Włosy jej długie czarne, jej długie czarne włosy, czarne jej włosy długie zobaczyłem, bez gumek wsuwek spinek odrapanych, takie włosy do naga rozebrane, rozpuściły się jej włosy nade mną i przesłoniły mi światło, jak świat łopian przesłaniał, gdyśmy chadzali „do potoka” po to kamieniste okrągłe na podmurówkę (otoczaki, otoczaki, nigdy nie spamiętam). I wziąłem te włosy między palce delikatnie, żeby nie rozsypać, żeby mi nie wyciekły, nie wsiąkły na zawsze w ziemię, i piłem z tych włosów ciemność bezpieczną, wcierałem, wplatałem, wgłaskiwałem w swoje mieszczańskie kędziory świńskiego blondaska, w swoją obrzydliwą czystość, w swoje skalanie grzecznym zapaszkiem matczynej troski, szamponików, nienagannych manier łaziebnych, w swą wredną ceperską fryzurkę. Oplotłem się jej włosami jak turbanem. To była nowa jakość poufności, bo choć przedtem zwierzaliśmy sobie tajemnice skórne ręcznie i ustnie, to pierwszy raz czułem się aż tak obdarowany. Czułem, jak jej wszy migrują do mojej blondprowincji, jak wprowadzają się całymi rodzinami na mój czerep, jak moszczą sobie wyrka na mojej skórze, klecą dachy z moich kołtunów i wygryzają daty pod powałą. Zadomawiają się mrowiąco, panoszą się swędząco, zapełniają szczelnie pustostany moich loczków, mozolnie użyźniają nieużytki, znaczą łupieżem graniczne miedze, upijają się krwią na cześć terra deflorata mojego łba.

Nasze spotkania kończyły się teraz niezmiennie tym cudownym iskaniem, tymi wędrówkami palców-szperaczy po gęstwinie włosów, i zatracić się chciałem w tym zawszeniu na zawsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz