niedziela, 10 lipca 2011

Nieobliczalne.

Tak jak myślałam, prowadzenie bloga wychodzi mi różnie, w zasadzie dość średnio, ale czasem postaram się i tak coś napisać. Nikt mnie nie goni, więc jestem spokojna. Czytam sobie, przeżywam wakacje.
Ostatnio przeczytana przeze mnie książka to "Nieobliczalne" Michała Pawła Markowskiego. Ten człowiek umie ubrać w słowa filozofię - dla mnie przynajmniej - tak, że się to cudownie czyta. Jest też współautorem podręcznika do teorii literatury - a jak wiadomo, ja mam na tym punkcie niezłego bzika. Mam nadzieję, że powoli dostanę się do wszystkich jego książek, bo każda wciąga niesamowicie. Szkoda, że nie one są na szczytach list przebojów czytelniczych, bo można z nich wiele wynieść...

niedziela, 3 lipca 2011

Piękną jesień mamy tego lata.

Jak wyżej. Taka pogoda nie nastraja pozytywnie. Chce się spać i nic nie robić. A dla mnie taka pogoda stała się przyczynkiem do pokazania ulubionego wiersza Staffa w wykonaniu jednej z moich ulubionych grup muzycznych.

Ostatnio mało, bo zupełnie nie mam głowy do prowadzenia bloga...

czwartek, 30 czerwca 2011

Schulz i Markowski. Kolejne moje fascynacje.

Wczoraj nie miałam Internetu praktycznie cały dzień, dziś pół dnia - dlatego tak mnie nie ma, nie piszę, nie mogę sobie zupki repostować. Za to bogacę się w swoje własne opowiadania (wiersze mi się zmęczyły) i czytam dużo. Kupiłam dziś książkę mojego ulubionego specjalisty od Schulza i od literatury, przemyśleń. Michał Paweł Markowski. Bardzo ciekawy człowiek, bardzo dobra interpretacja Schulza, życia tego twórcy, nie tylko samych utworów.


Zachęcam do obejrzenia, a ja idę sobie odpocząć, bo dziś dzień intensywny niezwykle... 

wtorek, 28 czerwca 2011

Maria Janion.

                 Myślę, że ludziom zainteresowanym literaturą - a zwłaszcza romantyzmem – nie trzeba przedstawiać tej niezwykle ważnej postaci.  Niedawno przypomniałam sobie film o niej, emitowany w telewizji już kilka lat temu, późno w nocy… Oglądałam go wtedy i zastanawiałam się – po raz kolejny zresztą – dlaczego takie dokumenty są puszczane tak późno? Aż tak się tego boją?

Polecam kilkuczęściową wersję:


poniedziałek, 27 czerwca 2011

Czy lubicie ballady?

Muszę się przyznać, że ja uwielbiam. Uwielbiam słowiańskość, ballady; fascynuje mnie nasza część Europy.
Do zachwycania się tym pięknie współgra płyta Lao Che - Gusła. 


Do tego moja ulubiona ballada:

ŚWITEŹ
ballada
Do Michała Wereszczaki

Ktokolwiek będzisz w nowogródzkiej stronie,
Do Płużyn ciemnego boru
Wjechawszy, pomnij zatrzymać twe konie,
Byś się przypatrzył jezioru.

Świteź tam jasne rozprzestrzenia łona,
W wielkiego ksztalcie obwodu,
Gęstą po bokach puszczą oczerniona,
A gładka jak szyba lodu.

Jeżeli nocną przybliżysz się dobą
I zwrócisz ku wodom lice,
Gwiazdy nad tobą i gwiazdy pod tobą,
I dwa obaczysz księżyce.

Niepewny, czyli szklanna spod twej stopy
Pod niebo idzie równina,
Czyli też niebo swoje szklanne stropy
Aż do nóg twoich ugina:

Gdy oko brzegów przeciwnych nie sięga,
Dna nie odróżnia od szczytu,
Zdajesz się wisieć w środku niebokręga.
W jakiejś otchłani błękitu.

Tak w noc, pogodna jeśli służy pora,
Wzrok się przyjemnie ułudzi;
Lecz żeby w nocy jechać do jeziora,
Trzeba być najśmielszym z ludzi.

Bo jakie szatan wyprawia tam harce!
Jakie się larwy szamocą!
Drżę cały, kiedy bają o tym starce,
I strach wspominać przed nocą.

Nieraz śród wody gwar jakoby w mieście,
Ogień i dym bucha gęsty,
I zgiełk walczących, i wrzaski niewieście,
I dzwonów gwałt, i zbrój chrzęsty.

Nagle dym spada, hałas się uśmierza,
Na brzegach tylko szum jodły,
W wodach gadanie cichego pacierza
I dziewic żałośne modły.

Co to ma znaczyć? różni różnie plotą,
Cóż, kiedy nie był nikt na dnie;
Biegają wieści pomiędzy prostotą,
Lecz któż z nich prawdę odgadnie?

Pan na Płużynach, którego pradziady
Były Świtezi dziedzice,
Z dawna przemyślał i zasięgał rady,
Jak te zbadać tajemnice.

Kazał przybory w bliskim robić mieście
I wielkie sypał wydatki;
Związano niewód, głęboki stóp dwieście,
Budują czółny i statki.

Ja ostrzegałem: że w tak wielkim dziele
Dobrze, kto z Bogiem poczyna,
Dano więc na mszą w niejednym kościele
I ksiądz przyjechał z Cyryna.

Stanął na brzegu, ubrał się w ornaty,
Przeżegnał, pracę pokropił,
Pan daje hasło: odbijają baty,
Niewód się z szumem zatopił.

Topi się, pławki na dół z sobą spycha,
Tak przepaść wody głęboka.
Prężą się liny, niewód idzie z cicha,
Pewnie nie złowią ni oka.

Na brzeg oboje wyjęto już skrzydło
Ciągną ostatek więcierzy;
Powiemże, jakie złowiono straszydło?
Choć powiem, nikt nie uwierzy.

Powiem jednakże: nie straszydło wcale,
Żywa kobieta w niewodzie,
Twarz miała jasną, usta jak korale,
Włos biały skąpany w wodzie.

Do brzegu dąży; a gdy jedni z trwogi
Na miejscu stanęli głazem,
Drudzy zwracają ku ucieczce nogi,
Łagodnym rzecze wyrazem;

"Młodzieńcy, wiecie, że tutaj bezkarnie
Dotąd nikt statku nie spuści,
Każdego śmiałka jezioro zagarnie
Do nieprzebrnionych czeluści.

I ty, zuchwały, i twoja gromada
Wraz byście poszli w głębinie,
Lecz że to kraj był twojego pradziada,
Że w tobie nasza krew płynie -

Choć godna kary jest ciekawość pusta,
Lecz żeście z Bogiem poczęli,
Bóg wam przez moje opowiada usta
Dzieje tej cudnej topieli.

Na miejscach, które dziś piaskiem zaniosło,
Gdzie car i trzcina zarasta,
Po których teraz wasze biega wiosło,
Stał okrąg pięknego miasta.

Świteź, i w sławne orężem ramiona,
I w kraśne twarze bogata,
Niegdyś od książąt Tuhanów rządzona
Kwitnęła przez długie lata.

Nie ćmił widoku ten ostęp ponury;
Przez żyzne wskróś okolice
Widać stąd było Nowogródzkie mury,
Litwy naówczas stolicę.

Raz niespodzianie obległ tam Mendoga
Potężnym wojskiem Car z Rusi,
Na całą Litwę wielka padła trwoga,
Że Mendog poddać się musi.

Nim ściągnął wojsko z odległej granicy,
Do ojca mego napisze:
"Tuhanie! w tobie obrona stolicy,
Spiesz, zwołaj twe towarzysze".

Skoro przeczytał Tuhan list książęcy
I wydał rozkaz do wojny,
Stanęło zaraz mężów pięć tysięcy,
A każdy konny i zbrojny.

Uderzą w trąby, rusza młódź, już w bramie
Błyska Tuhana proporzec,
Lecz Tuhan stanie i ręce załamie,
I znowu jedzie na dworzec.

I mówi do mnie: "Jaż własnych mieszkańców
Dla obcej zgubię odsieczy?
Wszak wiesz, że Świteź nie ma innych szańców
Prócz naszych piersi i mieczy.

Jeśli rozdzielę szczupłe wojsko moje,
Krewnemu nie dam obrony;
A jeśli wszyscy pociągniem na boje,
Jak będą córy i żony?"

"Ojcze, odpowiem, lękasz się niewcześnie,
Idź, kędy sława cię woła,
Bóg nas obroni: dziś nad miastem we śnie
Widziałam jego anioła.

Okrążył Świteź miecza błyskawicą
I nakrył złotymi pióry,
I rzekł mi: "Póki męże za granicą,
Ja bronię żony i córy".

Usłuchał Tuhan i za wojskiem goni,
Lecz gdy noc spadła ponura,
Słychać gwar z dala, szczęk i tętent koni,
I zewsząd straszny wrzask: "ura!"

Zagrzmią tarany, padły bram ostatki,
Zewsząd pocisków grad leci,
Biegą na dworzec starce, nędzne matki,
Dziewice i drobne dzieci.

"Gwałtu! - wołają - zamykajcie bramę!
Tuż, tuż za nami Ruś wali.
Ach! zgińmy lepiej, zabijmy się same,
Śmierć nas od hańby ocali".

Natychmiast wściekłość bierze miejsce strachu;
Miecą bogactwa na stosy,
Przynoszą żagwie i płomień do gmachu
I krzyczą strasznymi głosy:

"Przeklęty będzie, kto się nie dobije!"
Broniłam, lecz próżny opor,
Klęczą, na progach wyciągają szyje,
A drugie przynoszą topor.

Gotowa zbrodnia: czyli wezwać hordy
I podłe przyjąc kajdany,
Czy bezbożnymi wytępić się mordy;
"Panie! - zawołam - nad pany!
Jeśli nie możem ujść nieprzyjaciela,
O śmierć błagamy u ciebie,
Niechaj nas lepiej twój piorun wystrzela
Lub żywych ziemia pogrzebie."

Wtem jakaś białość nagle mię otoczy,
Dzień zda się spędzać noc ciemna,
Spuszczam ku ziemi przerażone oczy,
Już ziemi nie ma pode mną.

Takeśmy uszły zhańbienia i rzezi;
Widzisz to ziele dokoła,
To są małżonki i córki Świtezi,
Które Bóg przemienił w zioła.

Białawym kwieciem, jak białe motylki,
Unoszą się nad topielą;
List ich zielony jak jodłowe szpilki,
Kiedy je śniegi pobielą.

Za życia cnoty niewinnej obrazy,
Jej barwę mają po zgonie,
W ukryciu żyją i nie cierpią skazy,
Śmiertelne nie tkną ich dłonie.

Doświadczył tego car i ruska zgraja,
Gdy, piękne ujrzawszy kwiecie,
Ten rwie i szyszak stalony umaja,
Ten wianki na skronie plecie.

Kto tylko ściągnął do głębini ramię,
Tak straszna jest kwiatów władza,
Że go natychmiast choroba wyłamie
I śmierć gwałtowna ugadza.

Choć czas te dzieje wymazał z pamięci,
Pozostał sam odgłos kary,
Dotąd w swych baśniach prostota go święci
I kwiaty nazywa cary".

To mówiąc pani zwolna się oddala,
Topią się statki i sieci,
Szum słychać w puszczy, poburzona fala
Z łoskotem na brzegi leci.

Jezioro do dna pękło na kształt rowu,
Lecz próżno za nią wzrok goni,
Wpadła i falą nakryła się znowu,
I więcej nie słychać o niej.
 

Bardzo ważna książka, czyli "Diuna" Franka Herberta.

Pomyślałam, że dziś napiszę o książce, która dużo mi dała w życiu. To książka niezwykła. Jedna z niewielu książek science fiction, która wpisała mi się tak w pamięć – przeważnie one nie robią na mnie tak wielkiego wrażenia, nie jestem zagorzałą fanką tego gatunku. Co to za książka? Podejrzewam, że większość z was gdzieś się z nią zetknęła.

„Diuna” Franka Herberta. Początek sagi o tym samym tytule, ale moim zdaniem to ona jest jednak najbardziej dopracowana i urzekająca. Osobny świat, piękniejszy – choć nadal nie doskonały. Doceniam wyobraźnię Herberta – i w ogóle wyobraźnie pisarzy fantasy czy science fiction. Oni mają jej nieprzebrane pokłady.

Akcja dzieje się w rzeczywistości, w której najważniejszą planetą jest Diuna – inaczej Arrakis. To na niej i tylko na niej znajdują się złoża melanżu (przyprawy), który jest używany jako narkotyk, bardzo silnie uzależniający. Arrakis zostaje oddana w lenno rodowi Atrydów. Jednak zainteresowany nią jest również ród Harkonnenów…

Choć ta linia powieści się rozwija, to dla mnie największe znaczenie ma ten drugi świat mentalny, filozofia. Ważna w wielu przypadkach okazała się litania Bene Gesserit przeciwko strachowi, która się nauczyła mi na pamięć (bo zupełnie samoistnie):
Nie wolno się bać, strach zabija duszę.
Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie.
Stawię mu czoło.
Niech przejdzie po mnie i przeze mnie.
A kiedy przejdzie, odwrócę oko swej jaźni na jego drogę.
Którędy przeszedł strach, tam nie ma nic.
Jestem tylko ja.


Wypowiedziana na spokojnie w chwili odpowiedniej działa niczym modlitwa – jest więc nie tylko z nazwy litanią w pewnym sensie…

Kwestią sporną przez cały czas jest polski przekład Diuny autorstwa Łozińskiego (kojarzycie tego tłumacza na pewno, jeśli kojarzycie też i sprawę jego tłumaczenia „Władcy Pierścieni” ). Jeśli nie czytaliście „Diuny”, to nie bierzcie się za jego przekład. Jest ciężkostrawny i niezręczny w wielu momentach. Jak dla mnie, jedynym właściwym przekładem „Diuny” jest przekład Marka Marszała. Sama się czyta, lekka i przyjemna lektura.

Jeśli kogoś interesuje ten wątek, to polecam przejrzenie tych dwóch stron – jedna o tłumaczeniu „Diuny”, druga o „Władcy Pierścieni” (trochę więcej śmiechu i pytanie, jak to w ogóle się mogło stać).

Gorąco zachęcam do lektury tej pasjonującej książki – jeśli ktoś nie miał do czynienia z science fiction, to taki początek może być dla kogoś początkiem fascynacji taką literaturą. Polecam ostatnie wznowienie całej sagi, którego dokonał Dom Wydawniczy REBIS (w jedynym właściwym przekładzie).

Pozdrawiam i życzę miłego tygodnia!


piątek, 24 czerwca 2011

Gombrowicz i nieprzekładalność emocjonalna.

Może się trochę nakręcam i może trochę przesadzam, ale przeraża mnie wpływ literatury na moje życie, na moje oczekiwania od niego, na moje postrzeganie tego, co się dzieje, na osobisty podział wydarzeń na ważne i nieważne, na kontakty z ludźmi, na własną narrację, którą układam w głowie. Narracje do wydarzeń rzeczywistych, to już jak nałóg; to natychmiastowe analizowanie, które prowadzi donikąd. Tego mnie nauczyły książki. I miliarda innych rzeczy.

Zastanawia mnie też inna rzecz: dlaczego czuję taką awersję do literatury obcej?  Nie ma to źródeł w jakichś ewentualnych mesjanistycznych poglądach albo w poczuciu wyższości polskiej literatury. Chodzi mi raczej o sam język. Słowa. Mnie fascynują słowa, które powstały pierwotnie w języku polskim. W większości przypadków jestem zdolna, aby określić, czy dana książka to oryginał po polsku, czy tłumaczenie z innego języka. Nie mówię tu o tłumaczeniach perfekcyjnych, ale o takich, w których jest mnóstwo niezręcznych konstrukcji językowych – bo ich jest zdecydowanie więcej. Mnie samej z trudem przychodziłoby mi tłumaczenie literatury – bałabym się zatracić  językową formę dzieła (nie mam na myśli nieprzekładalności czysto językowej czy kulturowej - a jakąś metafizykę, która tkwi w każdym słowie w każdym języku; nie potrafię sobie wyobrazić takiego samego ładunku emocjonalnego w każdym osobnym słowie, gdyby je przetłumaczyć na inny język; ja osobiście mam tak, że do wielu słów jestem bardzo mocno przyzwyczajona, kocham patrzeć na nie, oglądać, słuchać brzmienia; to wszystko określa ten ładunek emocjonalny, którego nie da się przetłumaczyć, choćby się mocno chciało). 

To chyba dlatego tak kocham polską literaturę. Kocham język polski. Podziwiam nawet te słowa, których nie lubię, przyglądam im się, rozgryzam etymologię, do każdego się przyzwyczajam, określam ładunek każdego osobnego wypowiedzenia, składam to wszystko w jedno. Wiem; przesadzam, gloryfikuję zbyt mocno, ale co poradzę, że jak tak czuję.

Nasuwają mi się tutaj dwa ostatnio znalezione cytaty z Gombrowicza – podziwiam tego człowieka za umiejętność wykorzystania groteski i niesamowitą prawdziwość wniosków, które wysuwał.

Przerwij na chwilę pisanie wierszy, malowanie obrazów, rozmowy o surrealizmie, zastanów się naprzód czy to czy to cię nie nudzi, sprawdź, czy to wszystko jest dla ciebie takie ważne, pomyśl, czy nie będziesz bardziej autentyczny, swobodny i twórczy lekceważąc bogi, do których się modlisz.
 — Witold Gombrowicz Dziennik 1953-1956, Kraków 1986

Nie można walczyć z tym, co dusza sobie wybierze.
- Gombrowicz


Dlaczego ja walczę?
Dlaczego próbuję kwestionować?

czwartek, 23 czerwca 2011

Krótko o Kuczoku; bo bardzo chciałam jeszcze dziś.

Doskonale pamiętam, kiedy pierwszy raz zetknęłam się z prozą Kuczoka. Było to w okolicach drugiej klasy gimnazjum – albo pierwszej; nie pamiętam. Brałam udział w olimpiadzie języka polskiego, a „Gnój” był jedną z obowiązkowych lektur do niej. Od razu pokochałam ten niesamowity sposób pisania, poetykę tworzenia tekstu. Tekst, tematykę, tak różną od tego, co znałam wcześniej; trochu tylko Pilchem trąciło. Pamiętam też, że część osób przygotowujących się do konkursu musiała się spotkać z polonistką, żeby z nią omówić ten utwór, bo nic nie rozumiały absolutnie. Do tej pory nie rozumiem. Mój egzemplarz tej książki należy do tych tysiąc razy czytanych i pożyczanych.

A przedtem jeszcze cudowne „Opowieści samowite” (poezja), „Larmo”, „Opowieści słychane”,, „Szkieleciarki” i „Gnój”, który tak rozsławił pisarza – za tę powieść autor został nagrodzony Paszportem Polityki 2003, Nagrodą NIKE 2004 oraz Nagrodą NIKE czytelników 2004 – można to nazwać przełomem. Na szczęście Kuczok nie osiadł na laurach. Potem przyszedł „Widmokrąg”, „Opowieści przebrane”, „To piekielne kino”, „Senność”, „Moje projekcje”, „Spiski. Przygody tatrzańskie”.

Pozwolę sobie wkleić krótki fragment „Widmokrągu”. Może akurat kogoś zachęci do kupienia w księgarni czy antykwariacie; albo pożyczenia ode mnie którejś z jego książek. ;)


Jak mogłem nie wiedzieć, przeoczyć, ja – który nas chciałem zaszyć w siebie nie do odprucia, który nas chciałem złączyć jak bąbelki pod lodem, jak morze z zatoką po sztormie; przecież wszelkie znaki biedy miały być runami mojego podbrzusza – jak mogłem dopuścić by się objawił fakt dzielący nas tak bezwzględnie? Oczęta jej się zaszkliły i zanim przeciekły, zdążyłem w nich zobaczyć trawę, szczaw, ździebełko, którym się bawiła smutno, milcząco, siedząc z brodą wspartą na kolanie, na polanie pod Lejową, gdzieśmy po krowy przyszli się zasiedzieć po stronie cienia. Wstała i poszła postronki odwiązywać, ze wstydem, popłakując, kłując mnie w serce żałośnie.

Zacząłem ją błagać o litość, prosiłem o dłoń, a podała mi sznur krowi, i nic nie mówiąc, szliśmy krok w krok, swoje krowy wiodąc, krowy miały swoje gzy, ona swoje wszy, ja swoje łzy przełykane. A kiedy doszliśmy do chałupy, kiedyśmy krowy zamknęli, ona, nawet nie patrząc na mnie, rzekła pod nosem „to idem”, a ja ją wtedy za kieckę i dalejże prosić, żeby nie obrażała się, nie odchodziła, lecz by oddała mi kilka swoich weszek, aby się mogły na mnie rozmnożyć. Czułem, że tylko w ten sposób stanę się wreszcie równie biedny, stanę się jej zawszonym pastuszkiem, czułem, że nie będę już musiał nawet udawać seplenienia góralskiego, nasze wszy porozumieją się ponad podziałami, nic nas nie może zjednoczyć lepiej, nic nas nie może lepiej pojednać.

Poprosiłem choć o garsteczkę, choć o parkę, już by się z niej wykluło, co trzeba.

Na tę prośbę schyliła ku mnie głowę i dała sobie rozpleść warkocze. Włosy jej długie czarne, jej długie czarne włosy, czarne jej włosy długie zobaczyłem, bez gumek wsuwek spinek odrapanych, takie włosy do naga rozebrane, rozpuściły się jej włosy nade mną i przesłoniły mi światło, jak świat łopian przesłaniał, gdyśmy chadzali „do potoka” po to kamieniste okrągłe na podmurówkę (otoczaki, otoczaki, nigdy nie spamiętam). I wziąłem te włosy między palce delikatnie, żeby nie rozsypać, żeby mi nie wyciekły, nie wsiąkły na zawsze w ziemię, i piłem z tych włosów ciemność bezpieczną, wcierałem, wplatałem, wgłaskiwałem w swoje mieszczańskie kędziory świńskiego blondaska, w swoją obrzydliwą czystość, w swoje skalanie grzecznym zapaszkiem matczynej troski, szamponików, nienagannych manier łaziebnych, w swą wredną ceperską fryzurkę. Oplotłem się jej włosami jak turbanem. To była nowa jakość poufności, bo choć przedtem zwierzaliśmy sobie tajemnice skórne ręcznie i ustnie, to pierwszy raz czułem się aż tak obdarowany. Czułem, jak jej wszy migrują do mojej blondprowincji, jak wprowadzają się całymi rodzinami na mój czerep, jak moszczą sobie wyrka na mojej skórze, klecą dachy z moich kołtunów i wygryzają daty pod powałą. Zadomawiają się mrowiąco, panoszą się swędząco, zapełniają szczelnie pustostany moich loczków, mozolnie użyźniają nieużytki, znaczą łupieżem graniczne miedze, upijają się krwią na cześć terra deflorata mojego łba.

Nasze spotkania kończyły się teraz niezmiennie tym cudownym iskaniem, tymi wędrówkami palców-szperaczy po gęstwinie włosów, i zatracić się chciałem w tym zawszeniu na zawsze.

Wsiąkanie.

Zanim rozpiszę się na temat Wojciech Kuczoka, chciałabym tutaj wkleić tekst, który napisałam ostatnio w przypływie pewnych emocji. Zamieściłam go wcześniej już na jednej mojej stronie (kto zna http://soup.io , ten wie, jakie to wspaniałe jest móc ripostować i ripostować i pokazywać kawałek swojej duszy; wszak pokazać swoją zupę to jak pokazać kawałek swojej duszy – nie wiem, to też cytat tam zamieszczony, nie wiem czyj). Bardzo mnie ostatnio przyprawia to wszystko o rozstrój mały.

„Jak bardzo niebezpieczne może okazać się wsiąknięcie w literaturę; teorię, praktykę, każdą najmniejszą cząsteczkę.  Całym twoim światem jest to, co przeczytasz; to, co napiszesz o tym, co przeczytasz, w końcu: to, co sama napiszesz i – czy ktoś to przeczyta; ewentualnie o tym napisze. Nic poza słowami.

Jakie to przykre, gdy okazuje się, że osoby ci najbliższe, rodzina; gdy nie potrafią zrozumieć, jakie to ważne, że to jest coś równie ważnego, jak tlen; ciągle się słyszy, że jak ja mogę tyle siedzieć przy książkach, tyle czytać, tyle pisać,  jak to cię nie męczy i w ogóle czy ty kiedyś poznasz normalnych ludzi i zaczniesz normalnie żyć. Tylko czym dla nich jest normalne życie, nie wiem. Ja mam wiele żyć, wcieleń, narracji. Jestem sobą, jestem normalna, jestem szczęśliwa. Tylko proszę, zrozumcie, że słowa mogą być tlenem.”

Pozostawię ten fragment bez komentarza.
Jest po prostu smutny.

Inspiracje i wariacje.

Dobry wieczór, choć jeszcze nikt nawet nie wie, że ten blog istnieje; później rozpowszechnię może paru osobom, ale to i tak będzie takie miejsce raczej dla mnie, bowiem pragnę się egoistycznie dzielić moimi fascynacjami. Tymczasowymi i tymi długoterminowymi. Wiecznymi także; odwiecznymi. Literackimi, muzycznymi, jakimikolwiek. Potem to gdzieś ucieka, gubi się, często nie potrafię nawet powiedzieć, co mnie fascynuje, co mnie inspiruje, bo to są takie ulotności, magia dnia codziennego, którą się odnajduję w ścinkach z rzeczywistości  czy fikcji. Czasem jak coś wydumam, to może coś też zamieszcze, choć pewnie z moimi wytworami się tutaj akurat rozgaszczać nie będę. 

Nazwa bloga zainspirowana (no dobrze, zaczerpnęłam sobie) tytułem jednego z opowiadań Kuczoka ze zbioru „Opowieści przebrane”. O fascynacji tym pisarzem później, w osobnej notce, bo na to zdecydowanie zasługuje.

A to wszystko słuchając pięknego utworu – PJ Harvey + Thom Yorke „The mess we’re in”.
Ile można słuchać jednej piosenki w kółko? A można. Długo można.